Waleczny. Opowieść o morskim Wołodyjowskim [FRAGMENTY]

Od samego niemal początku dostania się do niewoli sowieckiej jesienią 1939 r. kmdr Stanisław Dzienisiewicz wykorzystywał każdą nadarzającą się okazję na spacery i myślał o ucieczce z obozu jenieckiego założonego na terenie zlikwidowanego starego monastyru prawosławnego, znanego pod nazwą Pustelnia Optyńska, w odległości kilku kilometrów od miasteczka Kozielsk w obwodzie smoleńskim. W czasach I Rzeczypospolitej rozciągały się na tych obszarach posiadłości kniaziowskich rodzin Puzynów i Ogińskich. Ten zdewastowany i zaniedbany kompleks klasztorny, zlikwidowany po rewolucji bolszewickiej, oddzielony był ślicznym gęstym, choć niedużym lasem – rosły tam głównie sosny, świerki, buki i dęby – od odległej o kilkaset metrów założonej w latach dwudziestych XIX w. pustelni, w której niegdyś mieszkali mnisi eremici. Z biegiem czasu powstały tam domy zajezdne dla pielgrzymów. Były to w ogromnej większości drewniane budynki małych lub średnich rozmiarów.

Oddajmy głos dr. Stanisławowi Jaczyńskiemu:

Część jeńców [Wojska Polskiego – M.B.] rozmieszczono w zdewastowanych i zaniedbanych budynkach dawnego monastyru, pozostałych zaś w skicie; obóz składał się więc z dwóch części całkowicie od siebie odizolowanych. […] Skit, czyli „teren nr 2”, nie był widoczny z obozu głównego. Obie grupy jeńców kontaktowały się ze sobą wówczas, gdy mieszkańcy skitu szli do łaźni lub do „kina”.

W obozie głównym rozlokowano oficerów pochodzących z terenów okupowanych przez III Rzeszę lub zamieszkałych na Litwie, a w skicie – wywodzących się z terenów zajętych przez Związek Sowiecki.

Poza budynkami cerkiewnymi w kompleksie znajdowało się kilkanaście innych zabudowań, przeważnie murowanych. Niektóre z nich były piętrowymi domami mieszkalnymi, pozostałe zaś obiekty służyły ongiś za wozownie, stajnie i magazyny. Na terenie obozu głównego ulokowały się agendy władz sowieckich, a także izba szpitalna, ambulatorium, łaźnia, warsztaty, kuchnia, magazyny i areszt.

Kuchnię urządzono w kaplicy, która w przedrewolucyjnej Rosji stanowiła sanktuarium Matki Boskiej Optyńskiej (na Opcie). W innej kaplicy znajdował się magazyn żywnościowy, klub obozowy natomiast znalazł siedzibę w drewnianej dobudówce do wielkiej cerkwi klasztornej. […]

Sowieckie władze obozowe ponumerowały wszystkie budynki, a w karcie ewidencyjnej każdego jeńca odnotowały numer bloku, w którym został osadzony. Oficerowie nadawali budynkom własne nazwy. Blok, w którym umieszczono generałów, pułkowników i podpułkowników, nazwali Bristolem, a blok majorów – Domem Starców. Duża cerkiew znana była jako Cyrk, a drewniana – Grobowiec Indyjski. Były też budynki o nazwach: Filharmonia, Dom Zawiedzionych Nadziei, Małpi Gaj. Na placu Nędzy stał Hotel pod Wszą.

W październiku 1939 r. obóz w Kozielsku otaczał solidny kamienny mur wysokości od 3 do 3,5 m, za którym ciągnął się rów. Obok muru biegły dwa rzędy ogrodzenia z drutu kolczastego. Oczywiście naokoło – co 5 m – ustawiono „gołębniki”, czyli podwyższone strażnice, wartownie z reflektorami. Obóz oświetlało dziewięć reflektorów. W zabudowaniach tak gęsto upchano młodszych wiekiem oficerów i szeregowych (tych drugich było niewielu; znaleźli się w obozie przypadkowo), że nie sposób było zachować intymność. W pomieszczeniach (głównie w cerkwi) ustawiono jedno- i dwupiętrowe prycze. Na wygodniejszy pobyt w obozie mogło liczyć kilku generałów i kilkudziesięciu starszych wiekiem oficerów – pułkowników, podpułkowników i majorów, którzy otrzymali zadbane pomieszczenia. Wśród tych uprzywilejowanych jeńców był Dzienisiewicz, który miał do dyspozycji żelazne łóżko z siennikiem wypchanym słomą, poduszką i kocem.

W obozie był dość duży budynek łazienny, wodę do kotłów jeńcy nosili wiadrami. Warunki higieniczne były bardziej niż prymitywne. Do pracy ich nie pędzono. Dla zabicia czasu niektórzy oficerowie grali w brydża i spacerowali po obozie, czytając wystawione na widok publiczny propagandowe hasła komunistyczne: „kto nie rabotajet, tot nie je”, „religia eto opium dla naroda”, „stalinskaja konstytucja samoja demokraticzeskaja” itp. Mieli możność rozmawiać z pilnującymi ich politrukami i innymi Rosjanami. Natomiast pisanie listów do rodzin było zabronione – od nich także nie było żadnych wiadomości.

Do codziennego programu dnia jeńców wojennych należały: ciągłe zbiórki, sprawdzanie i liczenie stanów osobowych w pomieszczeniach oraz rewizje osobiste. Te ostatnie Rosjanie przeprowadzali najczęściej nocą, zawsze niespodziewanie. Utrzymywanie porządku w izbach i barakach należało do jeńców. Warunki obozowe były trudne, dokuczał zwłaszcza głód. Ksiądz Zdzisław Peszkowski – w 1939 r. podchorąży 20 Pułku Ułanów im. Króla Jana III Sobieskiego w Rzeszowie – tak o tym wspominał:

Dostawaliśmy osiemset gramów czarnego razowca, na obiad [wodnistą – M.B.] zupę i kaszę, parę kostek cukru i trochę machorki. Śmierdziała ona bardzo, a palenie w gazecie nie dodawało jej aromatu. Ci, którzy palili, a nie mogli się odzwyczaić, byli bardzo biedni.

W uzupełnieniu tej wypowiedzi trzeba wspomnieć, że osadzeni w Kozielsku dostawali dodatkowo na kolację chleb i herbatę. Od czasu do czasu do obozu przybywał „sklepik” (tzw. ławoczka), przywożąc zapałki, machorkę, papierosy, słodkie bułeczki i różne drobiazgi, takie jak igły, nici, guziki. Jest zrozumiałe, że chętnych nie brakowało. Od razu ustawiał się długi ogonek kupujących, ale zaledwie połowa z nich mogła coś kupić, reszta wracała z niczym. Jednak każdy z kupujących, chciał czy nie, musiał kupić przynajmniej jedną paczkę kisielu owsianego, który bolszewicy mieli w sporych ilościach i chcieli się go pozbyć. I dalej wspomina Paszkowski:

Tak bardzo oczekiwaliśmy na jakikolwiek znak z zewnątrz, który by mówił, że istnieje inny świat, jakaś ekonomia, że można coś w ogóle kupić. Był w tym sklepiku proszek do zębów, ale za żadne skarby świata nie można było kupić szczoteczki. Jak były nici, to szkoda gadać, aby dostać igłę. Pamiętam, że pokazały się jakieś karmelki, których w normalnych warunkach nikt by do ust nie wziął, a tam to był rarytas. „Ławoczka” to była pomalowana na zielono drewniana budka. W niej jakiś strasznie duży kufer i pudła, mocno już zużyte, w których chowano wszystkie towary. Oczywiście kolejki stały bardzo długie. Skąd ludzie mieli pieniądze, tego nie wiem. Natomiast prawdą jest, że w pewnym okresie Komandery wpadli na pomysł, aby skupować od jeńców, co mają kosztownego, przede wszystkim „czasy” – zegarki, dalej obrączki, medaliki, bransoletki, papierośnice.

Jeńcy na ogół zachowywali się spokojnie. Nie brakowało wśród nich optymistów, którzy wierzyli, że niedługo zostaną zwolnieni i wrócą do kraju. Niektórzy nawet przekonywali współtowarzyszy niedoli, że bolszewicy w dużym stopniu zmienili się na lepsze. Wkrótce nawet najwięksi idealiści popadli w przygnębienie, jakby przeczuwali, co ich spotka.

Zachowując wszelkie środki ostrożności w obrębie obozu, Dzienisiewicz badał możliwości wydostania się poza teren obozu głównego. „Potem to już chyba sobie poradzę – myślał naiwnie – po prostu będę uciekał lasami na zachód do wybrzeży Bałtyku, a tam zaokrętuję się na pierwszy lepszy statek i przedostanę się do neutralnej Szwecji”. Przy tej okazji przypomniał sobie powiedzenie marynarskie, jakie słyszał przed wojną we Francji, gdy wyznaczony na pierwszego dowódcę stawiacza min ORP Gryf uczestniczył w jego wodowaniu w Hawrze: „Matko Boska, chroń marynarzy na lądzie, bo na morzu sami sobie dadzą radę”.

Przygotowując plan ucieczki, szybko doszedł do wniosku, że próbę wydostania się na zewnątrz można podjąć tylko w jednym miejscu, mianowicie przez ogrodzenie tuż obok budynku murowanego, w którym mieszkał. Był to jeden z ponad dwudziestu bloków na terenie głównego obozu „wielkiego Kozielska”, w którym sowieckie władze więziły większość wyższych oficerów, wybitnych ludzi nauki i kultury, nazywając ich „wojennoplenny”, czyli jeńcami wojennymi.

O projekcie ucieczki Dzienisiewicz poinformował najbardziej zaufanych kolegów, kapitanów marynarki Bronisława Lubinkowskiego i Michała Niemirskiego, którzy przed wybuchem wojny podobnie jak on służyli w Kierownictwie Marynarki Wojennej w Warszawie. Na razie współtowarzysze niedoli postanowili zaczekać z decyzją o terminie ucieczki na poprawę pogody. Nadciągały chłody, a oni mieli tylko letnie mundury i lekkie obuwie. Nie mieli też bielizny na zmianę, a ta, którą nosili, nie nadawała się do użytku. Choć zima przełomu 1939 i 1940 r. nie była zbyt ostra, czuć było kilkanaście stopni mrozu.

Niestety, a może raczej na szczęście – dla Dzienisiewicza – z próby ucieczki trzeba było zrezygnować. Wybił mu ją z głowy nieznany z nazwiska Rosjanin. Od pewnego czasu obserwował Polaka, po czym upewniwszy się, że w pobliżu nie ma politruka (kierującego pracą polityczno-wychowawczą w pododdziałach Armii Czerwonej), podszedł i pochylając się nieco, zagadnąłkomandora półgłosem:

– Ja też jestem marynarzem, a marynarze jak bracia jednej wielkiej rodziny marynarskiej na całym świecie powinni sobie pomagać. Zauważyłem, że szukasz wyjścia z obozu. Nie bądź durak. Druty kolczaste mają dzwonki elektryczne, a nawet gdyby ci się udało przedostać, nastąpi pościg i psy cię rozszarpią. Takie wypadki tu były. Masz trochę machorki i „praszczaj”.

Po czym szybko się oddalił. Po krótkim namyśle Dzienisiewicz uznał, że rada sowieckiego matrosa była dobra, a w każdym razie szczera. Był to przyzwoity człowiek, któremu pomimo usilnych starań ze strony bolszewików, przy użyciu argumentów jak najbardziej kłamliwych i wręcz nieprawdopodobnych, nie udało się wpoić uczucia nienawiści do polskich oficerów.

Możesz również polubić…